Są takie rzeczy, które odmieniają nasze życie: pizza na dowóz, zdalna praca i… Google Flights. Jeśli kiedykolwiek spędziłeś więcej niż 10 minut próbując znaleźć najtańszy lot na Bookingach, eSkyach i Kayakach, to wiesz, że wyszukiwanie biletu może przypominać grę w „Kto mnie dziś oszuka?”. A teraz wyobraź sobie, że wchodzi Google, jak rycerz w białej szacie (albo hoodie z logiem), i mówi: „Panie, ja to wszystko ogarnę za Ciebie”. Brzmi jak bajka? A to się dzieje naprawdę.
Czym jest Google Flights i dlaczego to takie fajne?
Google Flights (po polsku: Loty Google, ale kto tak mówi, niech pierwszy rzuci bagażem podręcznym) to wyszukiwarka połączeń lotniczych. Ale nie taka jak wszystkie inne – nie wciska ci hoteli w Mongolii, których nie szukałeś, ani nie każe płacić 78 zł za przewalutowanie z rupii na złotówki.
To czysta, przejrzysta, szybka i piekielnie użyteczna platforma, która pozwala:
- Szukać lotów w obrębie całego świata.
- Filtrować po liniach lotniczych, bagażu, przesiadkach i czasie.
- Sprawdzać najniższe ceny z dużym wyprzedzeniem.
- Obserwować trasy i dostać alert, jak bilety stanieją.
- I najważniejsze: nie stracić nerwów jak przy szukaniu mieszkania w Warszawie.
Jak to działa? Czy muszę mieć konto Google i certyfikat z pilotażu?
Absolutnie nie. Wystarczy wejść na stronę https://www.google.com/flights, wpisać skąd – dokąd – kiedy, kliknąć i… tadam! Dostajesz przegląd ofert z różnych linii lotniczych, często taniej niż na popularnych agregatorach. A jak nie taniej, to przynajmniej bez miliona popupów i z opóźnieniem ładowania godnym Windowsa XP.
Nie musisz się logować, nie musisz pobierać apki, nie musisz nawet się czesać. Wystarczy przeglądarka.
Magia ukryta w opcjach – czyli jak czuć się jak tajny agent turystyki
To, co czyni Google Flights genialnym, to kombinacja prostoty i mocy. Chcesz tylko loty bez przesiadek? Klik! Potrzebujesz bagażu rejestrowanego, bo wioziesz prezenty z Polski do cioci w Chicago? Proszę bardzo. Ceny w złotówkach? Tak, i to bez bolesnych niespodzianek przy płatności.
A jeśli jesteś mistrzem kombinowania z datami – „może polecimy we wtorek, bo środa to wiadomo, drogo, a czwartek to już śnieg”, to Google pokazuje kalendarz z cenami, gdzie możesz przeskakiwać między datami jak żaba po lilijkach.
Największy hit? Funkcja „Explore” – wpisujesz „Europa” albo „wszędzie”, ustawiasz budżet i… Google pokazuje, gdzie możesz lecieć za grosze. Możesz poczuć się jak turystyczny haker, który właśnie znalazł lot do Lizbony za 139 zł. W obie strony. Z bagażem.
Czy Google Flights to oszustwo, pułapka, podpucha?
Nie, nie i jeszcze raz nie. Google Flights nie jest pośrednikiem, tylko wyszukiwarką. To znaczy, że nie kupujesz biletu przez Google, tylko zostajesz przekierowany bezpośrednio na stronę linii lotniczej albo serwisu rezerwacyjnego. Zero prowizji, zero ukrytych opłat (chyba że Ryanair w to wmiesza palce).
W skrócie – Google nic na tym nie zarabia (przynajmniej oficjalnie…), tylko pomaga Ci za darmo. Brzmi podejrzanie? No cóż, czasem coś naprawdę dobrego może być darmowe. Jak uśmiech babci albo darmowa próbka serka w Lidlu.
Kilka lifehacków i protipów dla ambitnych podróżników
- Szukaj lotów w trybie incognito – Google Flights nie śledzi Twoich klików jak inne strony, ale lepiej dmuchać na zimne. Incognito nie boli.
- Ustaw alerty cenowe – nie ma nic piękniejszego niż mail: „Ceny lotu do Nowego Jorku spadły o 560 zł”. To jak wiadomość od ex: „jednak za Tobą tęsknię”.
- Sprawdzaj alternatywne lotniska – czasem przelot do Bolonii jest tańszy niż do Florencji, a potem pociąg to bajka. Prawie jak w Pendolino. Prawie.
- Porównuj z agregatorami – czasem Kiwi, eSky czy Momondo dorzucają promki, więc warto porównać. Ale 90% przypadków Google pokazuje realne i najtańsze opcje.
- Bądź elastyczny – najlepsi łowcy okazji nie mają sztywnego urlopu. „Gdzieś między wrześniem a październikiem” to najlepsze okno w historii polskich podróży.
Podsumowując – Google Flights to game changer
Dzięki tej wyszukiwarce możesz planować podróże mądrze, wygodnie i – co najważniejsze – tanio. Bez stresu, bez miliona zakładek i bez strachu, że kupisz bilet za 800 zł, a dzień później kosztuje 299 zł i masz ochotę płakać do walizki.
Więc jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś, wejdź na Google Flights i baw się dobrze. Może znajdziesz bilety do Japonii za pół darmo, a może do Lublina (też fajnie). Jedno jest pewne – Januszem podróży już nie będziesz.
Powiedz to firmą, które na tym zarabiają.
Oczywiście jest to kolejna konkurencja i to dość spora, ale również pewien czynnik, który pobudzi obecne portale sprzedające bilety lotnicze do dalszego działania, zmian – do oferowania użytkownikom tego czego do tej pory nie mieli nigdzie indziej. Co Nam po setkach wyszukiwarek jeśli każda z nich różni się od drugiej szatą graficzną i opłatami transakcyjnymi?
To nie jest konkurencja. To jest sędzia i konkurencja w jednym. Czyli koniec biznesu dla wielu firm. Nic nowego.
To jest tak jak jedna firma zaczyna zagrażać wielu podmiotom, dzięki którym istnieje. Dziecko zaczyna zjadać własnych żywicieli. Potem koło się zamknie nastąpi rozpad i znowu kolejna firma zacznie konsolidować wokół siebie wszystkie usługi. Symbioza w biznesie korporacji nie istnieje. Wyzyskać i jedziemy dalej. Została już tylko Afryka potem chyba inne planety.
Więc tytuł o bombie trochę z ironią , zważywszy, że niektórzy muszą promować takie portale. A łatwiej nie będzie.
Wielokrotnie w historii mogliśmy się przekonać, że cholernie dużo racji miał Henry Ford, kiedy mówił: „Jeśli jest coś, czego nie potrafimy zrobić wydajniej, taniej i lepiej niż konkurenci, nie ma sensu, żebyśmy to robili i powinniśmy zatrudnić do wykonania tej pracy kogoś, kto to zrobi lepiej niż my”. To wyczerpuje temat. Google zrobiło coś wydajniej, taniej i lepiej – konkurencję wykosi. I bardzo dobrze dla gospodarki.
Zupełny brak zrozumienia tematu.
Wiec idziemy dalej google wchodzi na rynek robi to taniej lepiej itd.
To znaczy, że ty obecny konsument możesz kupić taniej i lepiej.
Ale za 5 lat zostało 5 firm. W tym google. Google ma 80% rynku. I idzie do lotu i mówi poproszę bilet dla moich klientów z 15 % zniżki albo wypadacie z mojej usługi w której mam największe udziały w rynku. Lot się zgadza ale kosztem oferowanych usług.
Wiec google zarobiło, ty kupiłeś taniej ale latasz syfem. itd.
do momentu gdy usługa przestanie być opłacalna.
Tak to robi Biedronka i inne supermarkety.
Tylko nie mów mi, że to jest lepsze dla konsumentów.
Bo w momencie gdy wykosisz wszystkich możesz iść w druga stronę.
Mianowicie prosić o 15% zniżki a klientowi dawać figę albo sprzedawać jeszcze drożej. Maksymalizując zyski.
Tak czy tak zapraszam do podręczników ekonomii.
Tu nie ma możliwości mówienia o konkurencji. Ponieważ jeden z graczy ustawia wynik.
Jasne – nie mam wątpliwości, że właśnie taki mechanizm naprawdę będzie miał miejsce i problem w krótkim czasie będzie widoczny dla wszystkich. Ale pod względem ekonomicznym takie sytuacje są dawno rozwiązane – w Polsce zajmuje się tym dobrze / kiepsko / tragicznie niejaki UOKiK. I chociaż jest to łatanie rzeczywistości, to działa lepiej, niż kurczowe dbanie o to, by każdy biznes mógł utrzymać się na rynku.
Poza tym nieprawdą jest twierdzenie, że nie ma możliwości mówienia o konkurencji. Konkurencja będzie zawsze, człowiek ma to w genach.
Kolejna konkurencja? Czy Ty czytasz to, co napisałeś, czy od razu klikasz „Odpowiedz”? Normalny człowiek zastanowiłby się, choćby minimalnie, czy nie gada bzdur! Kim trzeba być i jakiej długości mieć dzidę w głowie, żeby pisać „pobudzi obecne portale” … ręce opadają. Przecież to zwyczajnie zmiata „obecne portale”.
Kretyńskie dywagacje. Przypominają pytanie: „Czy wolisz – pełną michę, czy dłuższy łańcuch?” Mądra/y Pani/Pan „brak” woli dłuższy łancuch. Geniusz czasów współczesnych „Marian” – pełną michę. Każdy przekonany, że ma rację.
Nie bardzo rozumiem porównania. Może jaśniej najlepiej z przykładami i ekonomią.
Grześ, trochę za wysokie loty 🙂 Jak sądzę, spodziewasz się, że masz do czynienia z ludźmi skrajnymi – jeden idealizuje gospodarczą wolność, a drugi to socjalista. Niekoniecznie tak jest, przeczytaj co napisał brak komentując wypowiedź Mariana.